Docsity
Docsity

Przygotuj się do egzaminów
Przygotuj się do egzaminów

Studiuj dzięki licznym zasobom udostępnionym na Docsity


Otrzymaj punkty, aby pobrać
Otrzymaj punkty, aby pobrać

Zdobywaj punkty, pomagając innym studentom lub wykup je w ramach planu Premium


Informacje i wskazówki
Informacje i wskazówki

W PUSTYNI IW PUSZCZY, Schematy z Religia

HENRYK SIENKIEWICZ. W PUSTYNI ... ków, tak, że podróżnik nie potrzebuje o niczem myśleć. ... poszedł przekonać się. skąd pochodzi ten dym, nie da.

Typologia: Schematy

2022/2023

Załadowany 24.02.2023

Elzbieta84
Elzbieta84 🇵🇱

4.4

(73)

271 dokumenty

Podgląd częściowego tekstu

Pobierz W PUSTYNI IW PUSZCZY i więcej Schematy w PDF z Religia tylko na Docsity! 87733 ł l n A R A W PUSTYNI I W PUSZCZY HENRYK SIENKIEWICZ W PUSTYNI I W PUSZCZY WYDANIE DRUGIE NAKŁAD GEBETHN ERA I WOLFFA W A R S Z A W A = L U B L IN . . - ŁÓ D Ź KRAKÓW : O. OEBETHNER I SPÓŁKA NEW YORKoTHE POLISH BOOK IMPORT.CO, INC. — 2 — — Słyszałam, że jest brzydki i niegrzeczny. Chłopiec uśmiechnął się z politowaniem. — Czy jest brzydki — nie wiem. Sudańczycy utrzymują, że jest piękny. Ale powiedzieć, że jest nie­ grzeczny, o człowieku, który wymordował już tylu lu ­ dzi, może tylko.dziewczynka ośmioletnia, w sukience — ot! — takiej — do kolan! — Tatuś mi tak powiedział, a tatuś wie najlepiej. — Powiedział ci tak dlatego, że inaczejbyś nie zrozumiała. Do mnieby się tak nie wyraził Mahdi jest gorszy, niż całe stado krokodylów. Rozumiesz? Dobre mi powiedzenie: »niegrzeczny*, tak się mówi do nie­ mowląt. Lecz, ujrzawszy zachm urzoną tw arz dziewczynki, umilkł, a potem rzekł: — Nel! wiesz, że nie chciałem ci zrobić przykro­ ści; przyjdzie czas, że i ty będziesz miała czternasty rok. Obiecuję ci to na pewno. — Aha! — odpowiedziała z zatroskanem wejrze­ niem — a jeżeli Mahdi wpadnie przedtem do Port- Saidu i mnie zje? — Mahdi nie jest ludożercą, więc ludzi nie zjada, tylko ich morduje. Do Port-Saidu też nie wpadnie, a gdyby nawet wpadł i chciał cię zabić, pierwej miałby ze m ną do czynienia. Oświadczenie to, oraz świst, z jakim Staś wcią­ gnął nosem powietrze, nie zapowiadający nic dobrego dla Mahdiego, uspokoiły znacznie Nel, co do własnej osoby. - 3 - \ — Wiem — odrzekła — Tybyś mnie nie dał. Ale dlaczego nie puszczają Fatmy z Port-Saidu? — Bo Fatm a jest cioteczną siostrą Mahdiego. Mąż jej, Smain, oświadczył rządowi egipskiemu w Kai­ rze, że pojodzie do Sudanu, gdzie przebywa Mahdi, i wyrobi wolność dla wszystkich Europejczyków, którzy wpadli w jego ręce. — To Smain jest dobry? — Czekaj. Twój i mój tatuś, którzy znali dosko­ nale Smaina, nie mieli wcale do niego zaufania i ostrze­ gali Nubara-Paszę, by mu nie ufał. Ale rząd zgodził się wysłać Smaina i Smain bawi od pół roku u Mah­ diego. Jeńcy jednak nie tylko nie wrócili, ale przyszła z Chartum u wiadomość, że mahdyści obchodzą się z nimi coraz okrutniej, a że Smain, nabrawszy od rządu pieniędzy, zdradził. Przystał całkiem do Mahdiego i zo­ stał m ianowany emirem. Ludzie powiadają, że w tej okropnej bitwie, w której poległ jenerał llicks, Smain dowodził artyleryą Mahdiego i on to podobno nauczył mahdystów obchodzić się z arm atam i, czego przedtem, jako dzicy ludzie, wcale nie umieli. Ale Sinainowi cho­ dzi teraz o to, by wydostać z Egiptu żonę i dzieci, to też gdy Fatma, która widocznie^ z góry wiedziała, co zrobi Smain, chciała cichaczem wyjechać z Port-Saidu, rząd aresztował ją teraz razem z dziećmi. — A co rządowi przyjdzie z Fatm y i jej dzieci? — Bząd powie Mahdiemu: »Oddaj nam jeńców, a my oddamy ci Fatmę...« - Na razie rozmowa urw ała się, albowiem uwagę Stasia zwróciły ptaki, lecące od strony Echtum om Fa- 1* — 4 — rag, ku jezioru Menzaleh. Leciały one dość nizko i w przezroczem powietrzu widać było wyraźnie kilka pelikanów z zagiętemi na grzbiety szyjami, poruszają­ cych zwolna ogromnemi skrzydłami. Staś począł zaraz naśladować ich lot, więc zadarł głowę i biegł przez kilkanaście kroków g ro b lą , machając rozłożonemi rękoma. — P a trz ! lecą i czerw onaki! — zawołała na­ gle Nel. Staś zatrzym ał się w jednej chwili, gdyż istotnie, za pelikanami, ale nieco wyżej, widać było zawieszone na błękicie, jakby dwa wielkie, różowe i purpurowe kwiaty. — Czerwonaki! Czerwonaki! — One w racają pod wieczór do swoich siedzib na wysepkach — rzeki chłopiec. — Ach, gdybym miał strzelbę! — Pocóżbyś miał do nich strzelać? — Kobiety takich rzeczy nie rozumieją. Ale pójdźmy dalej, może zobaczymy ich więcej. To powiedziawszy, wziął dziewczynkę za rękę i poszli ku pierwszej za Port-Said kanałowej przystani, za nimi zaś nadążała murzynka Dinah, niegdyś pia­ stunka małej Nel. Szli wałem, oddzielającym wody je­ ziora Menzaleh od kanału, przez który przepływał w tej chwili, prowadzony przez pilota, duży parowiec angiel­ ski. Zbliżał się wieczór. Słońce stało jeszcze dość wy­ soko, ale przetoczyło się już na stronę jeziora. Słonawe jego wody poczynały lśnić złotem i drgać odblaskami pawich piór. Po arabskim brzegu ciągnęła się, jak okiem — 7 — \ Staś urodził się, wychował i doszedł ao czterna­ stego roku życia w Port-Saidzie, nad kanałem, wsku­ tek czego inżynierowie, koledzy ojca, nazywali go dzie­ ckiem pustyni. Później, będąc już w szkole, towarzy­ szył czasem ojcu, lub panu Rawlisonowi, w czasie wa- kacyi i świąt, w wycieczkach, jakie z obowiązku mu­ sieli czynić od Port-Saidu aż do Suezu, dla rewizyi robót przy wale i przy pogłębianiu łożyska kanału. Znał wszystkich — zarówno inżynierów i urzędników komory, jak i robotników, Arabów i murzynów. Kręcił i wkręcał się wszędzie, wyrastał, gdzie go nie posiali, robił długie wycieczki wałem, jeździł łódką po Menza- leh i zapuszczał się nieraz dość daleko. Przeprawiał się na brzeg arabski i, dorwawszy się do czyjegobądź konia, a w braku konia do wielbłąda, a nawet i osła, udawał Parysa w pustyni — słowem, jak się wyrażał pan Tarkowski: »bobrował« wszędzie i każdą wolną od nauki chwilę spędzał nad wodą. Ojciec nie sprzeciwiał się temu, wiedząc, że wio­ słowanie, konna jazda i ciągłe życie na świeżem po­ wietrzu wzmacnia zdrowie chłopca i rozwija w nim zaradność. Jakoż Staś wyższy był i silniejszy, niż by­ w ają chłopcy w jego wieku, a dość było mu spojrzeć w oczy, by odgadnąć, że, w razie jakiego wypadku, prędzej zgrzeszy zbytkiem zuchw ałości, niż bojaźnią. W czternastym roku życia był jednym z najlepszych pływaków w Port-Saidzie, co niemało znaczyło, albo­ wiem Arabowie i murzyni pływają, jak ryby. Strzela­ jąc z karabinków małego kalibru, i tylko kulami, do dzikich kaczek i do egipskich gęsi, wyrobił sobie nie­ - 8 — chybną rękę i oko. . Marzeniem jego było polować kie­ dyś na wielkie zwierzęta w Afryce środkowej, chciwie też słuchał opowiadań Sudańczyków, zajętych przy ka­ nale, którzy spotykali się w swej ojczyźnie z wielkimi drapieżnikami i gruboskórnemi. Miało to i tę korzyść, że uczył się zarazem ich ję­ zyków. Kanał Suezki niedość było przekopać, trzeba go jeszcze i utrzymać, gdyż inaczej piaski z pustyń, leżą­ cych po obu jego brzegach, zasypałyby go w ciągu roku. Wielkie dzieło Lessepsa wymaga ciągłej pracy i czujno­ ści. To też do dziś dnia nad pogłębieniem jego łożyska pracują pod dozorem biegłych inżynierów potężne ma­ szyny i tysiące robotników. Przy przekopywaniu kanału pracowało ich dwadzieścia pięć tysięcy. Dziś, wobec dokonanego dzieła i ulepszonych nowych maszyn, po­ trzeba ich znacznie mniej, jednakże liczba ich jest do­ tychczas dosyć znaczna. Przeważają wśród nich ludzie miejscowi, nie brak jednak i Nubijczyków, i Sudańczy­ ków7, i Somalisów i rozmaitych murzynów, m ieszkają­ cych nad lłiałym i Niebieskim Nilem, to jest w okoli­ cach, które przed powstaniem Mahdiego zajął był rząd egipski. Staś żył ze wszystkimi za pan brat, a mając, jak zwykle Polacy, nadzwyczajną zdolność do języków, poznał, sam nie wiedząc jak i kiedy, wiele ich narze­ czy. Urodzony w Egipcie, mówił po arabsku, jak Arab. Od Zanzibarytów, których wielu służyło za palaczów przy maszynach, wyuczył się rozpowszechnionego wielce w całej Afryce środkowej języka ki-swahili, umiał na­ wet rozmówić się z murzynami z pokoleń Dinka i Szy- luk, zamieszkujących poniżej Faszody nad Nilem. Mó­ — 9 — wił prócz tego biegle po angielsku, po francusku i po polsku, albowiem ojciec jego, gorący patryota, dbał o to wielce, by chłopiec znał mowę ojczystą. Staś, oczywi­ ście, uważał mowę tę za najpiękniejszą w świecie i uczył jej, nie bez powodzenia, m ałą Nel. Nie mógł tylko do- kazać tego, aby jego imię wymawiała Staś, nie »Stes«. Nieraz też przychodziło między nimi z tego powodu do nieporozumień, które trwały jednak dopóty tylko, do­ póki w oczach dziewczyny nie zaczynały świecić łezki. Wówczas »Stes« przepraszał ją i bywał zły na sa­ mego siebie. Miał jednak brzydki zwyczaj mówić z lekceważe­ niem o jej ośmiu latach i przeciwstawiać im swój po­ ważny wiek i doświadczenie. Utrzymywał, źe chłopiec, który kończy lat czternaście, jeśli nie jest jeszcze zu­ pełnie dorosłym, to przynajmniej nie jest już dzieckiem, a natom iast zdolny już jest do wszelkiego rodzaju czy­ nów bohaterskich, zwłaszcza, jeśli ma w sobie krew polską i francuską. Pragnął też najgoręcej, żeby kiedy­ kolwiek zdarzyła się sposobność do takich czynów, szczególniej w obronie Nel. Oboje wynajdywali rozmaite niebezpieczeństwa i Staś musiał odpowiadać na jej py­ tania, coby zrobił, gdyby na przykład wlazł do jej domu przez okno krokodyl, mający dziesięć metrów, albo skor­ pion, tak duży, jak pies. Obojgu ani na chwilę nie przychodziło do głowy, że wkrótce groźna rzeczywi­ stość przewyższy wszelkie ich fantastyczne przypusz­ czenia. — 12 — net — Cook dostarcza namiotów, służby, kucharzy, za­ pasów żywności, koni, osłów, wielbłądów i przewodni­ ków, tak, że podróżnik nie potrzebuje o niczem myśleć. Jest to wprawdzie dość kosztowny sposób podróżowa­ nia, ale panowie Tarkowski i Rawlison nie mieli po­ trzeby się z tem liczyć, wszelkie bowiem wydatki pono­ sił rząd egipski, który ich zaprosił, jako biegłych do oceny i rewizyi prac przy kanałach. Nel, która nad wszystko w świecie lubiła jeździć na wielbłądzie, otrzy­ m ała obietnicę od ojca, że dostanie osobnego, garbatego wierzchowca, na którym wraz z panią Ołivier, albo z Dinah, a czasem i ze Stasiem, będzie brała udział we wspólnych wycieczkach w bliższe okolice pustyni i do Karoun. Stasiowi przyrzekł pan Tarkowski, że po­ zwoli mu kiedy nocą pójść na wilki — i że, jeżeli przyniesie dobre świadectwo szkolne, to dostanie praw­ dziwy angielski sztucer i wszelkie potrzebne dla myśli­ wego przybory. Ponieważ Staś pewny był cenzury, więc od razu zaczął uważać się za posiadacza sztucera i obiecywał sobie dokonać z nim rozmaitych, zdumie­ wających i wiekopomnych czynów. Na takich projektach i rozmowach zeszedł uszczę­ śliwionym dzieciom obiad. Stosunkowo najmniej zapału okazywała do zamierzonej podróży pani Ohvier, której nie chciało się ruszać z wygodnej willi w Port-Saidzie i którą przestraszyła myśl zamieszkania przez kilka ty­ godni w namiocie, a zwłaszcza zam iar wycieczek na wielbłądach. Zdarzyło się jej już kilkakrotnie próbować podobnej jazdy, jak to zwykle robią przez ciekawość wszyscy Europejczycy, zamieszkali w Egipcie, i zawsze — 13 — te próby wypadały niepomyślnie. Raz wielbłąd podniósł się zawcześnie, gdy jeszcze nie zasiadła się dobrze na siodle i skutkiem tego stoczyła się przez jego grzbiet na ziemię. Innym razem, nie należący do lekkonośnych drom ader utrząsł ją tak, że przez dwa dni nie mogła przyjść do siebie, słowem, o ile Nel po dwu lub trzech przejażdżkach, na które pozwolił pan Rawlison, zape­ wniała, że niem a nic rozkoszniejszego na świecie, o tyle pani Ołivier zostały przykre wspomnienia. Mówiła, że to jest dobre dla Arabów, albo dla takiej kruszynki, jak Nel, która nie więcej się utrzęsie, niż mucha, któ- raby siadła na garbie wielbłąda, ale nie dla osób po­ ważnych i niezbyt lekkich, a zarazem mających pewną skłonność do nieznośnej choroby morskiej. Lecz co do Medinet-el-Fayum, miała i inne obawy. Oto w Port-Saidzie, zarówno, jak w Aleksandryi, Kai­ rze i całym Egipcie, nie mówiono o niczem więcej, tylko o powstaniu Mahdiego i okrucieństwach derwi­ szów. Pani 01ivier, nie wiedząc dokładnie, gdzie leży Medinet, zaniepokoiła się, czy to nie będzie zbyt blizko od mahdystów, i wreszcie poczęła wypytywać o to pana Rawlisona. Lecz on uśmiechnął się tylko i rzekł: — Mahdi oblega w tej chwili Chartum, w którym broni się jenerał Gordon. Czy pani wie, jak daleko z Medinet do Chartumu? — Nie main o tern żadnego pojęcia. — Tak mniej więcej, jak stąd do Sycylii — obja­ śnił pan Tarkowski. — Mniej więcej — potwierdził Staś. — Chartum — 14 — leży tam, gdzie Nil Biały i Niebieski schodzą się i two­ rzą jedną rzekę. Dzieli nas od niego ogromna prze­ strzeń Egiptu i cała Nubia. Następnie chciał dodać, że choćby Medinet leżało bliżej od krajów, zajętych przez powstanie, to przecie on tam będzie ze swoim sztucerem, ale przypomniaw­ szy sobie, że za podobne przechwałki dostał już nieraz burę od ojca — umilkł. Starsi panowie poczęli jednak rozmawiać o Mah- dim i o powitaniu, była to bowiem najważniejsza, do­ tycząca Egiptu sprawa. Wiadomości z pod Chartumu były złe. Dzikie hordy oblegały już miasto od półtora miesiąca; rządy egipski i angielski działały powolnie. Odsiecz zaledwie wyruszyła i obawiano się powszech­ nie, że mimo sławy, m ęstwa i zdolności Gordona, wa­ żne to miasto wpadnie w ręce barbarzyńców. Tego zdania był i pan Tarkowski, który podejrzewał, że An­ glia życzy sobie w duszy, by Mahdi odebrał Sudan Egiptowi po to, by później odebrać go Mahdieinu i uczy­ nić z tej ogromnej krainy posiadłość angielską. Nie po­ dzielił się jednak pan Tarkowski temi podejrzeniami z panem Rawlisonem, nie chcąc urażać jego uczuć pa- tryotycznych. Pod koniec obiadu Staś jął wypytywać, dlaczego rząd egipski zabrał wszystkie kraje, leżące na południe od Nubii, a mianowicie Kordofan, Darfur i Sudan aż do Albert-Nyanza — i pozbawił tam tejszych mieszkań­ ców wolności. Pan Rawlison postanowił mu to wytłó- maczyć, z tej przyczyny, że wszystko, co czynił rząd egipski, to czynił z polecenia Anglii, która rozciągnęła — 17 — pan Rawlison. — Anglia nie śpieszy się nigdy, albo­ wiem jest wieczna. Dalszą rozmowę przerwał służący murzyn, który oznajmił, że przyszła Fatm a Smainowa i błaga o posłu­ chanie. Kobiety na Wschodzie zajm ują się spruwani p ra­ wie wyłącznie domowemi i rzadko nawet wychodzą z haremów. Tylko uboższe udają się na targi, lub pracują w polach, jak to czynią żony fellahów, to jest wieśniaków egipskich. Ale i te przesłaniają wów­ czas twarze. Jakkolwiek w Sudanie, z którego po­ chodziła Fatm a, zwyczaj ten nie bywa przestrzegany i jakkolwiek przychodziła ona już poprzednio do biura pana Rawlisona, jednakże przyjście jej, zwłaszcza o tak późnej porze i do prywatnego domu, wywołało pewne zdziwienie. — Dowiemy się czegoś nowego o Smainie — rzekł pan Tarkowski. — Tak — odpowiedział pan Rawlison, dając za­ razem znać służącemu, aby wprowadził Fatmę. Jakoż po chwili weszła wysoka, młoda Sudanka, z tw arzą zupełnie nieosłoniętą, o bardzo ciemnej cerze i przepięknych, lubo dzikich i trochę złowrogich oczach. Wszedłszy, padła zaraz na twarz, a gdy pan Rawlison kazał jej wstać, podniosła s ię ,-a le pozostała na klęcz­ kach. — Sidi — rzekła — niech Allah błogosławi cie­ bie, twoje potomstwo, twój dom i twoje trzody! — Czego żądasz? — zapytał inżynier. — Miłosierdzia, ratunku i pomocy w nieszczęściu, W PU8TYHI I W PUSZCZy 2 — 18 — 0 panie! Oto jestem uwięziona w Port-Saidzię i zatrata wisi nade m ną i nad memi dziećmi. — Mówisz, żeś uwięziona, a przecież mogłaś tu przyjść, a do tego w nocy. — Odprowadzili mnie tu zabdiowie, którzy we dnie 1 w nocy pilnują mego domu i wiem, że m ają rozkaz poucinać nam wkrótce głowy. — Mów, jak niewiasta roztropna — odpowiedział, wzruszając ramionami, pan Rawlison. — Jesteś nie w Su­ danie, ale w Egipcie, gdzie nie zabijają nikogo, bez sądu, więc możesz być pewna, że włos nie spadnie z głowy ani tobie, ani twym dzieciom. Lecz ona poczęła go błagać, by wstawił się za nią jeszcze raz do rządu, wyjednał jej pozwolenie na wy­ jazd do Smaina: — »Anglicy tak wielcy, jak ty, panie, (mówiła) wszystko mogą. Rząd w Kairze myśli, że Smain zdradził, a to jest nieprawda! Byli u mnie wczoraj kupcy arabscy, którzy przyjechali z Souakimu, a przedtem ku­ powali gumę i kość słoniową w Sudanie — i donieśli mi, że Smain leży chory w El-Faszer — i wzywa mnie wraz z dziećmi do siebie, by je pobłogosławić...® — Wszystko to jest twój wymysł, Palm o — prze­ rw ał pan Rawlison. Lecz ona zaczęła się zaklinać na Allaha, że mówi prawdę, a następnie mówiła, iż jeśli Smain wyzdro­ wieje — to wykupi niezawodnie wszystkich jeńców chrześcijańskich, jeśli zaś umrze, to ona, jako krewna wodza derwiszów, łatwo znajdzie do niego przystęp i uzyska, co zechce. Niech jej tylko pozwolą jechać, albowiem serce jej w piersiach skowyczy z tęsknoty za — 19 — mężem. Co ona, nieszczęsna niewiasta, zawiniła rządowi i Chedywowi? Czy to jej wina i czy może za to odpo­ wiadać, że m a nieszczęście być krew ną derwisza Mahom- meda-Achmeda? Fatm a nie śmiała wobec »Anglików« nazwać swego krewnego Mahdim, poniewTaż znaczy to : odkupiciel świata — wwedziała zaś, że rząd egipski uważa go za buntownika i oszusta. Ale bijąc wciąż czołem i wzy­ wając niebo na świadectwo swej niewinności i niedoli, poczęła płakać i zarazem wyć żałośnie, jak czynią na Wschodzie niewiasty po stracie mężów, lub synów. Na­ stępnie rzuciła się znowu twarzą na ziemię, a raczej na dywan, którym przykryta była posadzka — i czekała w milczeniu. Nel, której chciało się trochę spać pod koniec obiadu, rozbudziła się zupełnie, a m ając poczciwe ser­ duszko, chwyciła rękę ojca i całując ją raz po razu, poczęła prosić za Fatm ą: — Niech jej tatuś pomoże! — niech jej pomoże! Fatm a zaś, rozumiejąc widocznie po angielsku, ozwała się wśród łkań, nie odrywając twarzy od dy­ wanu : — Niech cię Allah błogosławi, kwiatku rajski, roz­ koszy Omaja, gwiazdko bez zmazy! Jakkolwiek Staś był w duszy bardzo zawzięty na Mahdystów, jednakże wzruszył się także prośbą i bólem Fatmy. Przytem Nel w stawiała się za nią, a on osta­ tecznie zawsze chciał tego, czego chciała Nel, — więc po chwili ozwał się, niby do siebie, ale tak, by słyszeli go wszyscy. 2* — 22 — — Wiem, panie, albowiem powiedział mi to do­ zorca Chadigi, ja zaś, dowiedziawszy się o tern, przy­ szłam nie tylko błagać cię o pomoc, ale, by ci powie­ dzieć także, że dwaj ludzie z mego pokolenia Dangalów, ldrys i Gebhr, są wielbłądnikaini w Medinet i że uderzą przed tobą czołem, gdy tylko przybędziesz, ofiarując na twe rozkazy siebie i swe wielbłądy. — Dobrze, dobrze, — odpowiedział dyrektor — ale to spraw a kompanii Cooka, nie moja. Fatm a, ucałowawszy ręce obu inżynierów i dzieci, wyszła, błogosławiąc, szczególniej Nel Dwaj panowie milczeli przez chwilę, poczem pan Rawlison rzekł: — Biedna kobieta... ale kłamie tak, jak tylko na Wschodzie kłamać um ieją — i nawet w jej oświadcze­ niach wdzięczności brzmi jakaś fałszywa nuta. — Niezawodnie, — odpowiedział pan Tarkowski — ale co prawda, to czy Smain zdradził, czy nie zdradził, rząd nie m a praw a zatrzymywać jej w Egipcie, gdyż ona nie może odpowiadać za męża. — Rząd nie pozwala teraz nikomu z Sudańczy- ków wyjeżdżać bez osobnego pozwolenia do Suakinu i do Nubii, więc zakaz nie dotyka tylko Fatmy. W Egipcie znajduje się ich wielu, przychodzą tu bowiem dla za­ robku, a między nimi jest pewna liczba należących do pokolenia Dangalów, to jest tego, z którego pochodzi Mahdi. Oto naprzykład należy do niego, prócz Fatmy, Chadigi i ci dwaj wielblądnicy w Medinet. Mahdyści nazywają Egipcyan Turkami i prowadzą z nimi wojnę, ale i między tutejszymi Arabami znalazłoby się sporo zwolenników Mahdiego, którzyby chętnie do niego uciekli. — 23 — Zaliczyć trzeba do nich wszystkich fanatyków, wszyst­ kich dawnych stronników Arabiego paszy i wielu z po­ śród klas najuboższych. Biorą oni za złe rządowi, że poddał się całkiem wpływom angielskim, i twierdzą, że religia na tern cierpi. Bóg wie, ilu uciekło już przez pustynię, omijając zwykłą drogę m orską na Suakin, więc rząd, dowiedziawszy się, że Fatm a chce także zmykać, przykazał ją pilnować. Za nią tylko i za jej dzieci, jako za krewnych samego Mahdiego, może będzie można odzyskać jeńców. — Czy istotnie niższe klasy w Egipcie sprzyjają M ahdiemu? — Mahdi ma zwolenników nawet w wojsku, które może dlatego bije się tak źle. — Ale jakim sposobem Sudańczycy mogą uciekać przez pustynię? Przecie to tysiące mil! — A jednak tą drogą sprowadzano niewolników do Egiptu. — Sądzę, że dzieci Fatrny nie wytrzymałyby takiej podróży. — Chce też ją sobie skrócić i jechać morzem do Suakinu. — W każdym razie biedna kobieta... Na tern skończyła się rozmowa. A w dwanaście godzin później »biedna kobieta*, zamknąwszy się starannie w domu z synem dozorcy Chadigiego, szeptała mu ze zmarszczonemi brwiami i po­ nurem spojrzeniem swych pięknych oczu: — Chamisie, synu Chadigiego, oto są pieniądze. Pojedziesz dziś jeszcze do Medinet i oddasz Idrysowi - 24 - to pismo, które na moją prośbę napisał do niego świą­ tobliwy derwisz Bellali... Dzieci tych mehendysów są dobre, ale jeśli nie uzyskam pozwolenia na wyjazd, to niema innego sposobu. Wiem, że mnie nie zdradzisz... Pamiętaj, że ty i twój ojciec pochodzicie także z po­ kolenia Dangalów, w którem urodził się wielki Mahdi. — 27 — z głowy nie spadnie, jakby rzeczywiście droga do Kairu i do Medinet przedstawiała jakiekolwiek trudności lub niebezpieczeństwa. Wszystkie przygotowania były już poprzednio ukoń­ czone, więc dzieci wyruszyły tego samego dnia kanałem do Izmaili, a z Izmaili koleją do Kairu, gdzie miały przenocować, nazajutrz zaś jechać do Medinet. Opusz­ czając Izmailę, widziały jezioro Timsah, które Staś znał poprzednio, albowiem pan Tarkowski, zapalony w wol­ nych od zajęć chwilach myśliwy, brał go tam czasem z sobą na ptactwo wodne. Następnie droga szła wzdłuż W adi-Toumilat, tuż przy kanale słodkiej wody, idącym od Nilu do Izmaili i Suezu. Przekopano ten kanał jeszcze przed Suezkim, inaczej bowiem robotnicy, pracujący nad wielkiem dziełem Lessepsa, pozbawieniby byli całkiem wody, zdatnej do picia. Ale wykopanie go miało jeszcze i inny pomyślny skutek. Oto kraina, która była poprze­ dnio jałową pustynią, zakwitła na nowo, gdy przeszedł przez nią potężny i ożywczy strum ień słodkiej wody. Dzieci mogły dostrzedz po lewej stronie z okien wago­ nów szeroki pas zieloności, złożony z łąk, na których pasły się konie, wielbłądy i owce — i z pól uprawnych, mieniących się kukurydzą, prosem, alfalfą i innymi ga­ tunkami roślin pastewnych. Nad brzegiem kanału widać było wszelkiego rodzaju studnie, w kształcie wielkich kół, opatrzonych wiadrami, lub w kształcie zwykłych żórawi, czerpiące wodę, którą fellahowie rozprowadzali pracowicie po zagonach, lub rozwozili beczkami na wóz­ kach, ciągnionych przez bawoły. Nad runią zbóż bujały gołębie, a czasem zrywały się całe stada przepiórek. — 28 — Po brzegach kanału przechadzały się poważnie bociany i żórawie. W dali, nad glinianemi chatami fellahów, wznosiły się, jak pióropusze, korony palm daktylo­ wych. Natomiast na północ od linii kolejowej ciągnęła się szczera pustynia, ale niepodobna do tej, która leżała po drugiej stronie kanału Suezkiego. Tam ta wyglądała, jak równe dno morskie, z którego uciekły wody, a został tylko pomarszczony piasek, tu zaś piaski były bardziej żółte, pousypywane jakby w wielkie kopce, pokryte na zboczach kępami szarej roślinności. Między owymi kop­ cami, które gdzieniegdzie zmieniały się w wysokie wzgó­ rza, leżały obszerne doliny, wśród których od czasu do czasu widać było ciągnące karawany. Z okien wagonu dzieci mogły dojrzeć obładowane wielbłądy, idące długim sznurem, jeden za drugim przez piaszczyste rozłogi. Przed każdym wielbłądem szedł Arab w czarnym płaszczu i białym zawoju na głowie. Małej Nel przypomniały się obrazki z Biblii, które oglą­ dała w domu, przedstawiające Izraelitów, wkraczającycłi do Egiptu za czasów Józefa. Były one zupełnie takie same. Na nieszczęście nie mogła przypatrywać się dobrze karawanom, gdyż przy oknach z tej strony wa­ gonu siedzieli dwaj oficerowie angielscy i zasłaniali jej widok. Lecz zaledwie powiedziała to Stasiowi, on zwrócił się z wielce poważną miną do oficerów i rzekł, przy­ kładając palec do kapelusza: — Dżentlemeni, czy nie zechcecie zrohić miejsca tej małej misa, która pragnie przypatrywać się wielbłą­ dom ? Obaj oficerowie przyjęli z taką sam ą powagą pro- pozycyę i jeden z nich nie tylko ustąpił miejsca cieka­ wej miss, ale podniósł ją i postawił na siedzeniu przy oknie. A Staś rozpoczął wykład: — To jest dawna kraina Goshen, którą Faraon oddał Józefowi dla jego braci Izraelitów. Niegdyś i jeszcze w starożytności szedł tu kanał wody słodkiej, tak, że ten nowy jest tylko przeróbką dawnego. Ale później poszedł w ruinę i kraj stał się pustynią. Teraz ziemia poczyna być znowu żyzna. — Skąd to dżentlemanowi w iadom o? — zapytał jeden z oficerów. — W moim wieku takie rzeczy się wie, — odrzekł Staś — a oprócz tego niedawno profesor Sterling wy­ kładał nam o Wadi Tumilat. Jakkolwiek Staś mówił bardzo biegle po angielsku, jednakże odmienny nieco jego akcent zwrócił uwagę drugiego oficera, który zapytał: — Czy mały dżentleman nie jest Anglikiem ? — Małą jest miss Nel, nad którą ojciec jej powie­ rzył mi w drodze opiekę, a ja nie jestem Anglikiem, lecz Polakiem i synem inżyniera przy kanale. Oficer uśmiechnął się, słysząc odpowiedź czupur- nego chłopaka i rzekł: — Bardzo cenię Polaków. Należę do .pułku jazdy, który za czasów Napoleona kilkakrotnie walczył z poi- — 32 — i główkę Nel i uścisnęli prawicę Stasia, przyczem kapi­ tan Glen, któremu rezolutny chłopiec bardzo się podobał, rzekł nawpół żartem , nawpół naprawdę: — Słuchaj, mój chłopcze! Kto wie, gdzie, kiedy i w jakich okolicznościach możemy się jeszcze spotkać w życiu. Pam iętaj jednak, że zawsze możesz liczyć na moją życzliwość i pomoc. — I wzajemnie! — odpowiedział z pełnym go­ dności ukłonem Stas. IV. Zarówno pan Tarkowski, jak pan Rawlison, który kochał nad życie swoją m ałą Nel, ucieszyli się bardzo z przybycia dzieci. Młoda parka powitała też z radością ojców, ale zaraz poczęła się rozglądać po namiotach, które były już zupełnie wewnątrz urządzone i gotowe na przyjęcie miłych gości. Okazało się, że są wspaniałe, podwójne, podbite jedne niebieską, drugie czerwoną Ila- nelą, wyłożone na dole wojłokiem i obszerne, jak duże pokoje. Kompania, której chodziło o opinię wysokich urzędników Towarzystwa kanałowego, dołożyła wszel­ kich starań, by im było dobrze i wygodnie. Pan. Rawli­ son obawiał się początkowo, czy dłuższy pobyt pod namiotem nie zaszkodzi zdrowiu Nel i jeśli się na to zgodził, to tylko dlatego, że w razie niepogody zawsze można było przenieść się do hotelu. Teraz jednak, ro ­ zejrzawszy się dokładnie we wszystkiem na miejscu, doszedł do przekonania, że dni i noce, spędzane na świeźem powietrzu, stokroć będą dla jego jedynaczki korzystniejsze, niż przebywanie w zatęchłych pokojach miejscowych hotelików. Sprzyjała temu i prześliczna W PUSTYNI I W PUSZCZ* 3 — 34 — pogoda. Medinet, czyli El-Medine, otoczone naokół piasz- czystemi wzgórzami pustyni libijskiej, m a klimat o wiele lepszy od Kairu i nie napróżno zwie się »krainą róż«. Z powodu ochronnego położenia i obfitości wilgoci w po­ wietrzu, noce nie bywają tam wcale tak zimne, jak w innych częściach Egiptu, nawet położonych daleko dalej na południe. Zima bywa wprost rozkoszna, a od listopada rozpoczyna się właśnie największy rozwój ro ­ ślinności. Palmy daktylowe, oliwki, których wogóle jest mało w Egipcie, drzewa figowe, pomarańczowe, m an­ darynki, olbrzymie rycinusy, granaty i rozmaite inne rośliny południowe pokrywają jednym lasem tę rozko­ szną oazę. Ogrody zalane są jakby olbrzymią falą akacyi, bzów i róż, tak, że w nocy każdy powiew przynosi upajający ich zapach. Oddycha się tu pełną piersią i »nie chce się umierać«, jak mówią miejscowi mie­ szkańcy. Podobny klimat ma tylko leżący po drugiej stronie Nilu, lecz znacznie na północ, Heluan, chociaż brak mu tej bujnej roślinności. Ale Heluan łączył się dla pana Rawlisona z żało- snem wspomnieniem, tam bowiem um arła m atka Nel. Z tego powodu wolał Medinet — i, patrząc obecnie na rozjaśnioną twarz dziewczynki, obiecywał sobie w duchu zakupić tu w niedługim czasie grunt z ogrodem, wy­ stawić na nim wygodny angielski dom i spędzać w tych błogosławionych stronach wszystkie urlopy, jakie będzie mógł uzyskać, a po ukończeniu służby przy kanale może nawet zamieszkać tu na stałe. Hyły to jednak plany na daleką przyszłość i nie — 37 — Usłyszawszy to Nel, w drapała się w jednej chwili na kolana pana Tarkowskiego i objęła go za szyję, na­ stępnie przeskoczyła na ojcowskie: — Tatusiu, jaka ja jestem szczęśliwa! jaka szczę­ śliwa ! Uściskom i pocałunkom nie było końca; wreszcie Nel, znalazłszy się na własnych nogach, poczęła zaglądać w oczy panu Tarkowskiemu: — Mister Tarkowski... — Co, Nel? — ...Bo jeśli ja już wiem, że on tam jest, to czy ja mogę go dziś zobaczyć? — Wiedziałem, — zawołał z udanem oburzeniem pan R a w lis o n o w ie ta m ała mucha nie poprzestanie na samej nowinie. A A pan Tarkowski zwrócił się do syna Chadigiego i rzekł: — Chamisie, przyprowadź psa. Młody Sudańczyk zniknął za namiotem kuchennym i po chwili ukazał się znów, prowadząc olbrzymie zwie­ rzę za obrożę. A Nel aż się cofnęła. — Oj! — zawołała, chwytając ojca za rękę. Staś natom iast wpadł w zapał: — Ależ to lew, nie pies! — Nazywa się Sabń (lew) — odpowiedział pan Tarkowski. — Należy on do rasy mastyfów, to' zaś są największe psy na świecie. Ten m a dopiero dwa lata, ale istotnie jest ogromny. Nie bój się, Nel, gdyż łagodny jest, jak baranek. Tylko śmiało. Puść go, Chamisie. - 38 — Chamis puścił obrożę, za którą przytrzymywał brytana, a ów, poczuwszy, że jest wolny, począł ma­ chać ogonem, łasić się do pana Tarkowskiego, z któ­ rym poznał się już dobrze poprzednio, i poszczekiwać z radości. Dzieci patrzyły z podziwem, przy blasku księżyca, na jego potężny okrągły łeb, ze zwieszonemi wargami, na grube łapy, na potężną postać, przypominającą na­ prawdę postać lwa płowo-żółtą maścią całego ciała. Nic podobnego nie widziały dotąd w życiu. — Z takim psem możnaby bezpiecznie przejść Afry­ kę — zawołał Staś. — Spytaj się go, czyby potrafił zaaportować noso­ rożca — rzekł pan Tarkowski. Saba nie mógłby wprawdzie odpowiedzieć na to pytanie, ale natom iast machał ogonem coraz weselej i garnął się do ludzi tak serdecznie, że Nel odrazu prze­ stała się go bać i poczęła go głaskać po głowie. — Saba, miły, kochany Saba. Pan Rawlison pochylił się nad nim, podniósł jego łeb ku twarzyczce dziewczynki i rzekł: — Saba, przypatrz się tej panience. Oto twoja pani! Masz jej słuchać i strzedz — rozumiesz? — Wow! — ozwał się na to basem SabA, jakby rzeczywiście zrozumiał, o co chodzi. I zrozumiał nawet lepiej, niż można się było spo­ dziewać, gdyż, korzystając z tego, że głowa jego znaj­ dowała się prawie na wysokości twarzy dziewczynki, polizał na znak hołdu swym szerokim ozorem jej nosek i policzki. — 39 — Wywołało to powszechny wybuch śmiechu. Nel musiała pójść do namiotu, by się umyć. Wróciwszy po kwadransie czasu, ujrzała Sabę z łapam i założonemi na ram iona Stasia, który uginał się pod tym ciężarem. Pies przewyższał go o głowę. . Nadchodził czas spoczynku, ale m ała uprosiła so­ bie jeszcze pół godziny zabawy, by zapoznać się lepiej z nowym przyjacielem. Jakoż poznanie poszło tak łatwo, że pan Tarkowski posadził ją wkrótce po damsku na jego grzbiecie i, podtrzymując ją z obawy, by nie spa­ dła, kazał Stasiowi prowadzić p sa za obrożę. Ujechała tak kilkanaście kroków, poczem próbował i Staś dosiąść osobliwego wierzchowca, ale ów siadł wówczas na tyl­ nych łapach, tak, że Staś znalazł się niespodzianie na piasku koło ogona. Dzieci miały już udać się na spoczynek, gdy zdała, na oświeconym przez księżyc rynku ukazały się dwie białe postacie, zdążające ku namiotom. Łagodny dotychczas Sabft począł warczeć głucho i groźnie, tak, że Chamis na rozkaz pana Rawlisona m usiał go znów chwycić za obrożę, a tymczasem dwaj ludzie, przybrani w białe burnusy, stanęli przed namio­ tami - A kto tam ? — zapytał pan Tarkowski. — Przewodnicy wielbłądów — ozwal się jeden z przybyłych. — Ach! — to Idrys i Gebhr? Czego chcecie? — Przyszliśmy spytać, czy nie będziemy potrzebni na jutro? — Nie. Jutro i pojutrze są wielkie święta, w cza­ — 42 — jakie otrzymały, i na tresurze Saby. Nowy przyjaciel okazywał się pojętny nad wszelkie oczekiwanie. Zaraz pierwszego dnia nauczy! się podawać łapę, aportow ać chustki do nosa, których jednak nie oddawał bez oporu — i zrozumiał, że obmywanie ozorem twarzy Nel nie jest rzeczą godną psa-dżentlemana. Nel, trzym ając palce na nosku, udzielała mu rozmaitych nauk, on zaś, potakując ruchami ogona, dawał w ten sposób do poznania, że słucha z należytą uwagą i bierze je do serca. Podczas przechadzek po piaszczystym placu miejskim sława Saby w Medinet rosła z każdą godziną, a nawet, jak każda sława, zaczynała mieć przykrą stronę, ściągała bowiem całe zastępy dzieciaków arabskich. Z początku trzymały się one z daleka, następnie jednak, ośmielone łagodno­ ścią »potwora«, zbliżały się coraz bardziej, a wkońcu obsiadały namioty tak, że nikt nie mógł poruszać się swobodnie. Nadto, ponieważ każdy dzieciak arabski ssie od rana do nocy trzcinę cukrową, przeto za dziećmi ciągną zawsze legiony much, które uprzykrzone same przez się, bywają i niebezpieczne, roznoszą bowiem zarazki egipskiego zapalenia oczu. Służba usiłowała z tego powodu dzieci rozpędzać, ale Nel występowała w ich obronie, a co więcej, rozdawała najmłodszym »helou«, to jest słodycze, co zjednywało jej wielką ich miłość, ale oczywiście powiększało ich zastępy. Po trzech dniach zaczęły się wspólne wycieczki, częścią wązkotorowemi kolejkami, których dużo nabu- dowali w Medinet-el-Fayum Anglicy, częścią na osłach, a czasem i na wielbłądach. Pokazało się, że w pochwa­ łach, oddawanych tym zwierzętom przez Idrysa, było — 43 — wprawdzie wiele przesady, bo nie tylko fasoli, ale i lu­ dziom nie łatwo było utrzym ać się na siodłach, lecz była też prawda. Wielbłądy należały rzeczywiście do rodzaju »hegin«, to jest wierzchowych, a że karmiono je dobrze durrą (kukurydzą miejscową lub syryjską), więc garby miały tłuste i okazywały się tak ochocze do biegu, że trzeba je było powstrzymywać. Sudańczycy Idrys i Gebhr zjednali sobie, mimo dzikiego połysku ich oczu, ufność i serca towarzystwa, a to przez wielką usłużność i nadzwyczajną troskliwość o Nel. Gebhr miał zawsze okrutny i trochę zwierzęcy wyraz twarzy, ale Idrys, zmiarkowawszy prędko, że ta m ała osóbka jest okiem w głowie całego towarzystwa, oświadczał przy każdej sposobności, że chodzi mu o nią więcej, ■* niż o »własną duszę*. Pan Rawlison domyślał się wprawdzie, że przez Nel chce Idrys trafić do jego kie-^ szeni, ale mniemając zarazem, że niem a na świecie człowieka, któryby nie musiał pokochać jego jedy- t naczki, był mu jednakże wdzięczny i nie żałował »bak- czyszów*. W ciągu pięciu dni towarzystwo zwiedziło leżące blizko od miasta ruiny starożytnego Krokodilopolis, gdzie Egipcyanie czcili niegdyś bożka, zwanego Sobek, który miał postać ludzką, a głowę krokodyla. Następna wycieczka była do piramidy H anara i do szczątków Labiryntu, najdłuższa zaś i cała na wielbłądach do je­ ziora Karoim. Północny brzeg jego jest szczerą pusty­ nią, na której, prócz ruin dawnych miast egipskich, niema żadnego śladu życia. Natom iast na południe cią­ gnie się kraj żyzny, wspaniały, a sam e brzegi, porośnięte — 44 — wrzosem i trzciną, roją się od pelikanów, czerwonaków, czapli, dzikich gęsi i kaczek. Tam dopiero Staś znalazł sposobność popisania się celnością swych strzałów. Za­ równo ze zwykłej strzelby, jak i popisowe ze sztucera, były lak nadzwyczajne, że po każdym dawało się sły­ szeć zdumione cmokanie Idrysa i wioślarzy arabskich, a spadającym w wodę ptakom towarzyszyły stale okrzyki: Bismillah i Maszallah! Arabowie zapewniali, że na przeciwległym brzegu pustynnym jest dużo wilków i hyen, i że, podrzuciwszy wśród osypisk padlinę owcy, można prawie napewno przyjść do strzału. W skutek tych zapewnień, pan T ar­ kowski i Staś spędzili dwie noce na pustyni, przy rui­ nach Dime. Ale pierwszą owcę ukradli zaraz po odejściu strzelców Beduini, druga zaś zwabiła tylko kulawego szakala, którego położył Staś. Dalsze polowania musiały być odłożone, gdyż dla obu inżynierów nadszedł czas wyjazdu na rewizyę robót wodnych, prowadzonych przy Bahr-Jussef, koło El-Lahum, na południowy wschód od Medinet. Pan Rawlison czekał tylko na przybycie pani Oli- vier. Na nieszczęście, zamiast niej, przyszedł list od lekarza, donoszący, że daw na róża w twarzy odnowiła się po ukąszeniu, i że chora przez czas dłuższy nie bę­ dzie mogła wyjechać z Port-Saidu. Położenie stało się istotnie kłopotliwe. Zabierać z sobą dzieci, s tarą Dinah, namioty i całą służbę było niepodobna, choćby z tej przyczyny, że inżynierowie mieli być dziś tu, ju tro tam, a mogli otrzymać polecenie dotarcia aż do wielkiego kanału Ibrahima. Wobec tego, po krótkiej naradzie, po­ — 47 — a pod zachód słońca wracały do Medinet, do namiotów. Bywały jednak dni, w których Chamis nie przyjeżdżał i wówczas Nel, pomimo towarzystwa Stasia i Saby, w którym odkrywała coraz nowe przymioty, wyglądała z utęsknieniem posłańca. W ten sposób upłynął czas aż do święta Trzech Króli, na które obaj inżynierowie powrócili do Medinet. W dwa dni później wyjechali jednak znowu, za­ powiedziawszy, że wyjeżdżają tym razem na dłużej, i że prawdopodobnie dotrą aż do Beni-Suef, a stam tąd do El-Fachen, gdzie zaczyna się kanał tegoż nazwiska, idący daleko na południe wzdłuż Nilu. Wielkie też było zdziwienie dzieci, gdy trzeciego dnia, koło jedenastej rano, Chamis pojawił się w Medi­ net. Spotkał go pierwszy Staś, który poszedł na pa­ stwisko, przypatrywać się wielbłądom. Chamis rozm a­ wiał z Idrysem i powiedział tylko tyle Stasiowi, że przyjechał po niego i po Nel, i że natychm iast przyjdzie do namiotów, oznajmić, dokąd z polecenia starszych panów m ają wyruszyć. Chłopiec poleciał zaraz z dobrą nowiną do Nel, którą zastał bawiącą się z Sabą przed namiotem. — W iesz! jest C ham is! — zawołał już z da­ leka. A Nel poczęła zaraz podskakiwać, trzym ając obie nóżki razem, jak czynią dziewczynki, skaczące przez sznur. — Pojedzieiny! — pojedziemy! — Tak — pojedziemy i daleko. — 48 — — A dokąd? — spytała, rozgarniając rączkami czuprynę, która jej spadła na oczy. » — Nie wiem. Chamis powiedział, że za chwilę tu przyjdzie i powie. — To skąd wiesz, że daleko? — Bo słyszałem, jak Idrys mówił, że on i Gebhr ruszą z wielbłądami natychmiast. To znaczy, że poje- dziemy koleją i zastaniemy wielbłądy tam, gdzie będą tatusiowie, a stam tąd będziemy robili jakieś wycieczki. Czupryna z powodu ciągłych podskoków pokryła znów nietylko oczy, ale i całą twarz Nel, a nóżki jej odbijały się tak od ziemi, jakby były z kauczuku. W kwadrans później przyszedł Chamis i pokłonił się obo jgu : — Khanage, (paniczu) — rzekł do Stasia — jedzie- my za trzy godziny, pierwszym pociągiem. — Dokąd? — Do El-Gharak-el Sułtani, a stam tąd razem ze starszymi panam i na wielbłądach do W adi-Rayan. Serce zabiło Stasiowi z radości, ale jednocześnie zdziwiły go słowa Cliamisa. Wiedział, że W adi-Rayan jest to wielkie kolisko piaszczystych wzgórz, wznoszące się na pustyni Libijskiej na południe i na południowy zachód od Medinet, a tymczasem pan Tarkowski i pan Rawlison zapowiedzieli wyjeżdżając, że udają się w stronę wprost przeciwną, w kierunku Nilu. — Cóż się stało? — zapytał Staś. — To ojciec mój i pan Rawlison nie są w Beni-Suef, tylko w El- Gharak? — Tak im wypadło — odrzekł Chamis. — 49 — — Ale przecie kazali pisywać do siebie do El- Fachen. — W tym liście pisze starszy efendi, dlaczego są w El-Gharak. I przez chwilę szukał przy sobie listu, poczem wykrzyknął: — Och Nabi! (proroku) zostawiłem list w torbie przy wielbłądnikach. Polecę zaraz, póki Idrys i Gebhr nie odjadą. I pobiegł do wielbłądników, a tymczasem dzieci poczęły wraz z Dinah przygotowywać się do drogi. Po­ nieważ zanosiło się na dłuższą wycieczkę, więc Dinah zapakowała parę sukienek, trochę bielizny i cieplejsze ubranie dla Nel. Staś także pomyślał o sobie, a zwłasz­ cza nie zapomniał o sztucerze i ładunkach, m ając na­ dzieję spotkać się wśród osypisk W adi-ltayan z wilkami i hyenami. Chamis wrócił dopiero po godzinie, tak spocony, zziajany, że przez chwilę nie mógł tchu złapać. — Nie znalazłem już wielbłądników — mówił — i goniłem za nimi, ale napróżno. Nic to jednak nie szkodzi, gdyż i list i samych starszych efendich znaj­ dziemy w El-Gharak. Czy i Dinah ma jechać z nam i? — Albo co? — Może lepiej, żeby została. S tarsi panowie nie mówili o niej wcale. — Ale zapowiedzieli, wyjeżdżając, że Dinah za­ wsze m a towarzyszyć panience, więc pojedzie i teraz. Chamis skłonił się, przyłożywszy dłoń do serca, i rzekł: W PUSTYNI I W PUSZCZY 4 — 52 — pustynią, tonąc w złotych i purpurowych zorzach, pło­ nących po zachodniej stronie nieba. Powietrze tak było przesycone różowym blaskiem, że oczy mrużyły się od jego zbytku. Pola przybrały odcień liliowy, a natomiast odległe wzgórza, odrzynające się twardo na tle zórz, miały barwę czystego ametystu. Świat tracił cechy rze­ czywistości i zdawał się być jedną grą zaziemskich świateł. Póki jechali przez kraj zielony i uprawny, prze- wodnik-Beduin prowadził karaw anę krokiem umiarko­ wanym, z chwilą jednak, gdy pod nogami wielbłądów zaskrzypiał twardy piasek, zmieniło się wszystko od- razu. — Yalla! yalla! — zawyły nagle dzikie głosy. A jednocześnie dal się słyszeć św ist batów i wiel­ błądy, przeszedłszy z kłusa w cwał, poczęły pędzić, jak wicher, wyrzucając nogami piasek i żwir pustyni. — Yalla! yalla!... Kłus wielbłąda bardziej trzęsie, cwał, którym te zwierzęta rzadko biegną, bardziej kołysze, więc dzieci bawiła z początku ta szalona jazda. Ale wiadomo, choćby z huśtawki, że zbyt szybkie kołysanie się powoduje za­ wrót głowy. Jakoż po pewnym czasie, gdy pęd nie ustaw-ał, małej Nel poczęło się kręcić w główce i ćmić w oczach. — Stasiu, czemu my tak lecimy? — zawołała, zwrracając się do towarzysza. — Myślę, że pozwolili zanadto rozpędzić się wielbłądom, a teraz nie mogą ich wstrzymać — odrzekł Staś. - 53 — Ale zauważywszy, że twarz dziewczynki trochę pobladła, począł wołać na Beduinów, pędzących na prze­ dzie, by zwolnili. W ołanie jego miało jednak tylko ten skutek, że rozległy się znów okrzyki: »Yalla«! — i że zwierzęta przyśpieszyły jeszcze biegu. Chłopiec sądził w pierwszej chwili, że Beduini go nie dosłyszeli, gdy jednak na powtórne wezwanie nie było żadnej odpowiedzi i gdy jadący za nimi Gebhr nie przestawał smagać tego wielbłąda, na którym oboje z Nel siedzieli, pomyślał, że to nie wielbłądy poniosły, ale że ludzie tak śpieszą z jakiejś nieznanej mu przy­ czyny. Przyszło mu do głowy, że może pojechali złą drogą i że, chcąc wynagrodzić czas stracony, pędzą teraz z obawy, by starsi panowie nie wyłajali ich za zbyt późne przybycie. Becz po chwili zrozumiał, że to nie może być, gdyż pan Rawlison bardziejby się rozgniewał za zbytnie umęczenie Nel. Co to więc znaczy? i dla­ czego nie słuchają jego rozkazów? W sercu chłopaka począł wzbierać gniew i obawa o Nel. — Stój! — krzyknął z całej siły, zw racając się do Gebhra. — Ouskout! (milcz) — zawył w odpowiedzi Su- dańczyk. I pędzili dalej. Noc zapada w Egipcie koło godziny szóstej, więc zorze wkrótce zgasły, a po pewnym czasie na niebo wytoczył się wielki, czerwony od odblasku zórz księżyc i rozświecił pustynię łagodnem światłem. W ciszy słychać było tylko zziajany oddech wiel­ — 54 — błądów i głuche, szybkie uderzenia ich nóg o piasek, a czasem świst batów. Nel była już tak znużona, że Staś musiał podtrzymywać ją na siodle. Co chwila za­ pytywała, czy prędko dojadą, i widocznie krzepiła ją tylko nadzieja rychłego zobaczenia ojca. Ale napróżno rozglądali się oboje dokoła. Upłynęła godzina, potem druga: ani namiotów, ani ognisk nigdzie nie było widać. Wówczas włosy powitały na głowie Stasia, albo­ wiem zrozumiał, że ich porwano. - 57 — — Pyszna pogoda, ale chłodno — ozwał się pan Rawlison. — Czy aby Nel wzięła ze sobą ciepłe ubranie? — Staś będzie o tem pam iętał i Uinah także — Żałuję jednakże, że, zamiast sprowadzać ich tu, nie pojechaliśmy sami do Medinet. — Przypomnij sobie, że tak właśnie radziłem. — Wiem, — i gdyby nie to, że mamy stąd jechać dalej na południe, byłbym się na to zgodził. Wyliczyłem wszelako, że droga zajęłaby nam dużo czasu i że byli­ byśmy krócej z dziećmi. Przyznam ci się zresztą, że to Chamis poddał mi myśl, żeby je tu sprowadzić. Oświad­ czył mi, że ogromnie do nich tęskni i że byłby szczę­ śliwy, gdybym go po oboje posłał. Nie dziwię się, że się do nich przywiązał... Dalszą rozmowę przerwały sygnały, oznajmiające zbliżanie się pociągu. Po chwili w ciemności ukazały się ogniste oczy lokomotywy, a jednocześnie dał się słyszeć zdyszany jej oddech i gwizdanie. Szereg oświeconych wagonów przesunął się wzdłuż peronu, zadrgał i stanął. — Nie widziałem ich w żadnem oknie rzekł pan Rawlison. — Siedzą może głębiej i zapewne zaraz wyjdą. Podróżni zaczęli wysiadać, ale przeważnie Arabo­ wie, gdyż El-Faehen, prócz pięknych gajów palmowych i akacyowych, nie m a nic ciekawego do widzenia. Dzieci nie przyjechały. — Chamis albo nie złapał pociągu w El-W asta — ozwał się z odcieniem złego hum oru pan Tarkowski — — 58 — albo też po nocnej podróży zaspał i przyjadą dopiero jutro. — Może być, — odpowiedział z niepokojem pan Rawlison — ale i to być może, że które zachorowało. — Staś-by w takim razie zatelegrafował. — Kto wie, czy depeszy nie zastaniemy w hotelu. — Pójdźmy. Ale w hotelu nie czekała ich żadna wiadomość. Pan Rawlison był coraz niespokojniejszy. — Wiesz, co się jeszcze mogło zdarzyć? — rzekł pan Tarkowski. — Oto, jeśli Chamis zaspał, to nie przyznał się do tego dzieciom, przyszedł do nich dopiero dziś i powiedział im, że m ają jutro jechać. Przed nami będzie się wykręcał tern, że nie zrozumiał naszych roz­ kazów. Na wszelki wypadek zatelegrafuję do Stasia. — A ja do m udira Fayumu. Po chwili dwie depesze zostały wysłane. Nie było jeszcze wprawdzie powodów do niepokoju, jednakże w oczekiwaniu na odpowiedź inżynierowie źle spędzili noc i wczesny poranek zastał ich na nogach. Odpowiedź od m udira przyszła dopiero kolo dzie­ siątej i brzmiała, jak następuje: •Sprawdzono na stacyi. Dzieci wyjechały wczoraj do Gharak-el Sułtani*. Łatwo zrozumieć, jakie zdumienie i gniew ogar­ nęły ojców na tę niespodzianą wiadomość. Przez czas jakiś spoglądali na siebie, jakby nie rozumiejąc słów depeszy, poczem pan Tarkowski, który był człowiekiem porywczym, uderzył dłonią w stół i rzekł: — 59 — — To pomysł Stasia, ale ja go oduczę takich po­ mysłów. — Nie spodziewałem się tego po nim — odpo­ wiedział ojciec Nel. Lecz po chwili zapytał: — No, a cóż Chamis? — Albo ich nie zastał i nie wie, co począć, albo pojechał za nimi. — Tak i ja myślę. I w godzinę później wyruszyli do Medinet. W na­ miotach dowiedzieli się, że niema i wielbłądników, a na stacyi potwierdzono, że Chamis wyjechał z dziećmi do El-Gharak. Spraw a przedstawiała się coraz ciemniej i rozjaśnić ją można było tylko w El-Gharak. Jakoż dopiero na tej stacyi zaczęła się odsłaniać straszliwa prawda. Zawiadowca, ten sam zaspany w ciemnych okula­ rach i czerwonym fezie Egipcyanin, opowiedział im, że widział chłopca około lat czternastu i ośmioletnią dzie­ wczynkę z niemłodą murzynką, którzy pojechali na pu­ stynię. Nie pamięta, czy wielbłądów było razem osiem, czy dziewięć, ale zauważył, że jeden był objuczony, jak do dalekiej drogi, a dwaj Beduini mieli także duże juki przy siodłach — przypomina też sobie, że, gdy przypa­ trywał się karawanie, jeden z wielbłądników, Sudańczyk, rzekł mu, że to są dzieci Anglików, którzy przedtem pojechali do Wadi-Rayan. — Czy ci Anglicy w rócili? — zapytał pan T ar­ kowski. — Tak jest. Wrócili jeszcze wczoraj z dwoma — 62 — depeszę do naszego ministra, "a potem jadę. Co ty za­ mierzasz? — Telegrafuję o urlop i, nie czekając odpowiedzi, ruszam w ich ślady Nilem, do Nubii, by dopilnować pościgu. — Więc się musimy spotkać, gdyż i ja uczynię z Kairu to samo. — Dobrzel a teraz do roboty. — Z pomocą Bożą! — odpowiedział pan Rawlison. VII. A tymczasem wielbłądy pędziły, jak huragan, po błyszczących od księżyca piaskach. Zapadła głęboka noc. Księżyc, z początku wielki, jak koło, i czerwony, zbladł i wytoczył się wysoko. Oddalone wzgórza pustyni po­ kryły się muślinowym srebrnym oparem, który, nie prze­ słaniając ich widoku, zmienił je jakby w świetlane zja­ wiska. Od czasu do czasu z poza skał, tu i ówdzie roz­ sianych, dochodziło żałosne skomlenie szakali. Upłynęła znowu godzina. Staś otoczył ramieniem Nel i podtrzymywał ją, usiłując przez to złagodzić m ę­ czące rzuty szalonej jazdy. Dziewczynka coraz częściej zaczęła wypytywać go, dlaczego tak pędzą i dlaczego nie widać ani namiotów, ani tatusiów. Staś postanowił wreszcie powiedzieć jej prawdę, która i tak prędzej, czy później, musiała się wydać, — Nel, — rzekł — ściągnij rękawiczkę i upuść ją nieznacznie na ziemię. — Dlaczego, S tasiu? A on przycisnął ją do siebie i odpowiedział z ja ­ kąś niezwykłą mu tkliwością: — 64 - — Zrób, co ci mówię. Nel trzym ała się jedną ręką Stasia i bała się go puścić, ale poradziła sobie w ten sposób, że poczęła ściągać ząbkami rękawiczkę, — z każdego palca oso­ bno — a wreszcie, zsunąwszy ją zupełnie, upuściła na ziernię. — Po niejakim czasie rzuć drugą — ozwał się znowu Staś. — Ja rzuciłem już swoje, ale twoje łatwiej będzie dostrzedz; bo jasne. I widząc, że dziewczynka patrzy nań pytającym wzrokiem, tak mówił dalej: — Nie przestrasz się, Nel... Ale widzisz... być może, że my wcale nie spotkamy, ani twego, ani mojego ojca... i że nas ci szkaradni ludzie porwali. Ale się nie bój... bo jeśli tak jest, to pójdzie za nami pogoń. Dogonią i odbiorą nas z pewnością. Dlatego kazałem ci rzucić rękawiczki, żeby pogoń znalazła ślady. Tymczasem nie możemy zrobić nic innego, ale później coś obmyślę.. Z pewnością coś obmyślę, tylko nie bój się i ufaj mi... Lecz Nel, dowiedziawszy się, że nie zobaczy ta tu ­ sia i że uciekają gdzieś daleko na pustynię, zaczęła drżeć ze strachu i płakać, tuląc się jednocześnie do Stasia i wypytując wśród tkań, dlaczego ich porwali i dokąd ich wiozą. On pocieszał ją, jak umiał — i p ra­ wie lakierni słowami, jakieini jego ojciec pocieszał pana Rawlisona. Mówił, że ojcowie i sami będą ich ścigali i zawiadomią wszystkie załogi wzdłuż Nilu. Nakoniec zapewniał ją, że cokolwiekbądżby się stało, on jej nie opuści nigdy i będzie jej zawsze bronił. Ale w niej żal i tęsknota za ojcem większe były — 67 — stos, który zapalił. Przez czas jakiś, gdy Sudańczycy zajęci byli wielbłądami, Staś, Nel i jej piastunka, stara Dinah, znaleźli się razem, w odosobnieniu. Lecz Dinah była bardziej jeszcze przerażona od dzieci i nie mogła słowa przemówić. Owinęła tylko Nel w ciepły pled i, siadłszy koło niej na ziemi, poczęła z jękiem całować jej rączki. Staś natychmiast zapytał Chamisa, co znaczy to wszystko, co się stało, ale ów, śmiejąc się, ukazał mu tylko swe białe zęby i poszedł zbierać w dalszym ciągu róże jerychońskie. Zapytany następnie Idrys, odpo­ wiedział jednem słowem: »Zobaczysz« — i pogroził mu palcem. Gdy wreszcie zabłysło ognisko z róż, które więcej tliły się, niż płonęły, otoczyli je wszyscy kołem, prócz Gebhra, który został jeszcze przy wielbłądach, i poczęli jeść placki z kukurydzy, oraz suszone baranie i kozie mięso. Dzieci, wygłodzone przez długą drogę, jadły również, choć Nel kleiły się jednocześnie oczy ze snu. Ale tymczasem w mdłem świetle ogniska pojawił się ciemnoskóry Gebhr i, połyskując oczyma, podniósł w górę dwie małe jasne rękawiczki i zapytał: — Czyje to? — Moje — odpowiedziała sennym i zmęczonym głosem Nel. — Twoje, m ała żmijo? — syknął przez zaciśnięte zęby Sudańczyk. — To znaczysz drogę dlatego, by twój ojciec wiedział, którędy nas ścigać? I tak mówiąc, uderzył ją korbaczem, strasznym batem arabskim, który przecina nawet skórę wielbłąda. Nel, lubo owinięta w gruby pled, krzyknęła z bólu i ze strachu, lecz Gebhr nie zdołał uderzyć jej po raz drugi, 5 * — 68 — gdyż Staś skoczył w tej chwili, jak żbik, uderzył go głową w piersi, a następnie chwycił za gardło. Stało się to tak niespodzianie, że Sudańczyk upadł na wznak, a Staś na niego i obaj poczęli przewracać się po ziemi. Chłopak na swój wiek był wyjątkowo silny, jednakże Gebhr prędko dał sobie z nim rady. Na­ przód oderwał od swego gardła jego dłonie, poczem obrócił go tw arzą do ziemi i, przycisnąwszy mu pięścią kark, począł sm agać korbaczem jego plecy. Krzyk i łzy Nel, która, chwytając ręce dzikusa, błagała go jednocześnie, by Stasiowi »darował*, nie byłyby się na nic przydały, gdyby nie to, że Idrys przy­ szedł niespodzianie chłopcu z pomocą. Był on starszy od Gebhra, daleko silniejszy, i od początku ucieczki z Gharak-el Sułtani wszyscy stosowali się do jego roz­ kazów. Teraz wyrwał korbacz z rąk b rata i, odrzuciwszy go daleko, zawołał: — Precz, głupcze! — Zaćwiczę tego skorpiona! — odpowiedział, zgrzytając zębami, Gebhr. Lecz na to Idrys chwycił go za opończę na pier­ siach i, popatrzywszy mu w oczy, począł mówić gro­ źnym, choć cichym głosem: — Szlachetna1) Fatm a zakazała tym dzieciom czynić krzywdy, albowiem wstawiały się za nią... — Zaćwiczę! powtórzył Gebhr. — A ja ci powiadam, że nie podniesiesz na żadne *) Wszyscy krewni Mahdiego nosili tytuł szlachetnych. - 69 — z nich korbacza. Jeśli to uczynisz; za każde uderzenie oddam ci dziesięć. I począł nim trząść, jak gałęzią palmy, poczem tak dalej m ów ił: — Te dzieci są własnością Smaina, i gdyby które z nich nie dojechało żywe, sam Mahdi (niech Bóg prze­ dłuży dni jego nieskończenie,) kazałby cię powiesić. Ro­ zumiesz, głupcze! Imię Mahdiego sprawiało tak wielkie na wszystkich jego wyznawcach wrażenie, że Gebhr opuścił natych­ m iast głowę i jął powtarzać jakby z przestrachem: — Allah akbar! - Allah akbar! *). Staś podniósł się zziajany i zbity, ale czuł, że gdyby ojciec mógł go w tej chwili widzieć, i słyszeć, byłby dumny z niego, albowiem nietylko skoczył był bez na­ mysłu na ratunek Nel, ale i teraz, choć razy korbacza paliły go, jak ogniem, nie myślał o własnym bólu, a na­ tom iast począł pocieszać dziewczynkę i wypytywać, czy uderzenia nie zrobiły jej krzywdy. A następnie rzekł: — Com dostał, tom dostał, ale on się więcej na ciebie nie porwie. Ach, gdybym miał jaką broń! Mała kobietka objęła go obu rękoma za szyję i, mocząc mu łzami policzki, jęła zapewniać, że nie bardzo ją bolało i że płacze nie z bolu, tylko z żalu nad nim. Na to Staś przysunął usta do jej ucha i rzekł, szepcząc: *) Okrzyk ten znaczy tylko: »Bóg jest wielki* — ale Ara­ bowie w ydają go w chwilach trwogi, wzywając ratunku. — 72 — — La! la! (nie, nie) — zaprzeczył Chamis. — Nie zważajcie na jego słowa, — odpowiedział S taś — bo on m a nietylko skórę, ale i mózg ciemny. Do Chartumu, choćbyście co trzy dni kupowali świeże wielbłądy i pędzili tak, jak dziś, zajedziecie za miesiąc. A i tego może nie wiecie, że drogę przegrodzi wam armia, nie egipska, ale angielska... Słowa te uczyniły pewne wrażenie, a Staś, spo­ strzegłszy to, mówił dalej: — Zanim znajdziecie się między Nilem a wielką oazą, wszystkie drogi na pustyni będą już pilnowane przez szereg straży wojskowych. Ha! słowa po miedzia­ nym drucie prędzej biegną od wielbłądów! Jakże zdo­ łacie się przemknąć? — Pustynia jest szeroka — odpowiedział jeden z Beduinów. — Ale musicie trzym ać się Nilu. — Możemy się nawet przeprawić i, gdy nas będą szukać z tej strony, iny będziemy z tamtej. — Słowa, biegnące po miedzianym drucie, dojdą do m iast i wsi po obu brzegach rzeki. — Mahdi zeszłe nam anioła, który położy palce na oczach Anglików i Turków (Egipcyan), a nas osłoni skrzydłami. — Idrysie, — rzekł Staś — nie zw racam się do Chamisa, którego głowa jest, jak pusta tykwa, ani do Gehhra, który jest podłym szakalem, ale do ciebie. Wiem już, że chcecie nas zawieźć do Mahdiego i oddać w ręce Smaina. Lecz, jeśli to czynicie dla pieniędzy, to wiedz, — 73 — że ojciec tej małej »bint« (dziewczynki) jest bogatszy, niż wszyscy Sudańczycy razem wzięci. — I co z tego? — przerwał Idrys. — Co z tego ? Wróćcie • dobrowolnie, a wielki mehendys nie pożałuje wam pieniędzy i mój ojciec także. — Albo oddadzą nas rządowi, który każe nas po­ wiesić. — Nie, Idrysie. Będziecie wisieli niezawodnie, lecz tylko w takim razie, jeśli was złapią w ucieczce. A tak się stanie z pewnością. Ale jeśli sami wrócicie, żadna kara was nie spotka i prócz tego zostaniecie bogatymi ludźmi do końca życia. Ty wiesz, że biali z Europy do­ trzym ują zawsze słowa. Otóż daję wam słowo, za obu mehendysów, że będzie tak, jak mówię. I Staś pewien był istotnie, że ojciec jego i pan Rawlison będą stokroć woleli dotrzymać uczynionej przez niego obietnicy, niż narażać ich oboje, a zwłaszcza Nel na okropną podróż i jeszcze okropniejsze życie wśród dzikich i rozszalałych hord Mahdiego. To też z bijącem sercem oczekiwał na odpowiedź Idrysa, który pogrążył się w milczeniu i dopiero po dłu­ giej chwili rzekł: — Mówisz, że ojciec małej -bint« i twój dadzą nam dużo pieniędzy? — Tak jest. — A czy wszystkie ich pieniądze potrafią otwo­ rzyć nam drzwi do raju, które otworzy jedno błogo­ sławieństwo Mahdiego? I — 74 — — Bismillah! — krzyknęli na to obaj Beduini, wraz z Chamisem i Gebhrem. Staś stracił odrazu wszelką nadzieję, wiedział bo­ wiem, że, jakkolwiek ludzie na Wschodzie chciwi są i przekupni, to jednak, gdy prawdziwy mahometanin spojrzy na jakąś rzecz od strony wiary, wówczas nie­ m a już na świecie takich skarbów, którymi dałby się skusić. Idrys zaś, zachęcony okrzykiem, mówił dalej — i widocznie już nie dlatego, by odpowiedzieć Stasiowi, lecz w tej myśli, by zyskać tern większe uznanie i po­ chwały towarzyszów: — My mamy szczęście należeć tylko do tego po­ kolenia, które wydało świętego proroka, ale szlachetna Fatm a i jej dzieci są jego krewnemi i wielki Mahdi je kocha. Gdy więc oddamy mu ciebie i m ałą »bint«, on zamieni was na Fatm ę i jej synów, a nas pobłogosławi. Wiedz o tern, że nawet ta woda, w której on się co rano, wedle przepisów Koranu, obmywa, uzdraw ia cho­ roby i gładzi grzechy, a cóż dopiero jego błogosławień­ stwo! — Bismillah! — powtórzyli Sudańczycy i Be­ duini. Becz Staś, chwytając się ostatniej deski ratunku, rzekł: — To zabierzcie mnie, a Beduini niech wrócą z m ałą »hinU. Za mnie wydadzą Falmę i jej synów. — Jeszcze pewniej wydadzą ją za was oboje. Na to chłopak zwrócił się do Chamisa: — Ojciec twój odpowie za twoje postępki. — 77 — — Oto widzisz. — rzekł Idrys do Stasia — ja ja prze­ piórki nie potłukłyby się w tych wojłokach. S tara nie­ w iasta pojedzie z panienką, aby jej służyć i we dnie i w nocy... Ty siądziesz ze inną, ale możesz jechać przy niej i czuwać nad nią. Staś był rad, że uzyskał choć tyle. Zastanowiwszy się nad położeniem, doszedł do przekonania, że najpra­ wdopodobniej złapią ich, zanim dojadą do pierwszej katarakty, i ta myśl dodała mu otuchy. Tymczasem, chciało mu się przedewszystkiem spać, obiecywał więc sobie, że przywiąże się jakim powrozem do siodła, i po­ nieważ nie będzie musiał podtrzymywać Nel, zaśnie na kilka godzin. * Noc czyniła się już bledsza i szakale przestały skomleć wśród wąwozów. K arawana miała zaraz wyru­ szyć, ale Sudańczycy, spostrzegłszy brzask, udali się za odległą o kilka kroków skałę i tam, zgodnie z przepi­ sami Koranu, poczęli ranne obmywania, używając je­ dnakże piasku, zamiast wody, której pragnęli zaoszczę­ dzić. Następnie zabrzmiały ich głosy, odmawiające »soubhg«, czyli pierwszą poranną modlitwę. W śród głę­ bokiej ciszy słychać było wyraźnie ich słowa: »W imię litościwego i miłosiernego Boga chwała niech będzie Panu, władcy świata, litościwemu i miłosiernemu w dniu sądu. Ciebie wielbimy i wyznawamy. Ciebie błagamy o pomoc. Prowadź nas po drodze tych, którym nie szczędzisz dobrodziejstw i łaski, nie zaś po ścieżkach grzeszników, którzy ściągnęli na się gniew twój i którzy błądzą. Amen«. — 78 - A Staś, słuchając tych głosów, podniósł oczy w górę — i w tej dalekiej krainie, wśród płowych głu­ chych piasków począł mówić: — »Pod Twoją obronę uciekamy się, Święta Boża Rodzicielko«... ** * ‘ • VIII. t Noc bladła. Ludzie mieli już siadać na wielbłądy, gdy nagle spostrzegli pustynnego wilka, który, wtuliwszy ogon pod siebie, przebiegł wąwóz o sto kroków od ka­ raw any i, wydostawszy się na przeciwległe płaskowzgó- rze, biegł dalej z wszelkiemi oznakami strachu, jakby uciekał przed jakimś nieprzyjacielem. W egipskich pu­ styniach niemasz takich dzikich zwierząt, przed któremi wilki czułyby trwogę, i dlatego widok ten zaniepokoił wielce sudańskich Arabów. Cóżby to być mogło? Czyżby nadchodziła już pogoń? Jeden z Tłeduinów w drapał się szybko na skałę, ale, zaledwie spojrzał, zsunął się z niej jeszcze prędzej: — Na proroka! — zawołał zmieszany i przelękły — chyba lew bieży ku nam i jest już tuż! A wtem z poza skał ozwało się basowe: »wow!«, po którem Staś i Nel zakrzyknęli razem: - Saba! Saba! Ponieważ po arabsku znaczy to: lew, więc Beduini przestraszyli się jeszcze bardziej, lecz Chamis roześmiał się i rzekł: — 82 — byście go potem przysypali piaskiem, hyeny go wygrze­ bią, pogoń znajdzie jego kości i będzie wiedziała, że nie przeprawiliśmy się przez Nil, lecz uciekaliśmy z tej strony. Niech leci za nami. Ilekroć, Beduini pojadą po wodę, a my się skryjemy w jakim wąwozie, możecie być pewni, że pies zostanie przy dzieciach. Al lab! — Lepiej, że teraz przyleciał, bo inaczej byłby pro­ wadził pogoń naszym śladem aż do Berberu Karmić go nie potrzebujecie, gdyż, jeśli mu resztek po nas nie starczy, to o hyenę, albo szakala nie będzie mu trudno. Zostawcie go w spokoju, mówię wam, i nie traćm y czasu na gadanie. — Może masz słuszność — rzekł Idrys. — Jeśli main słuszność, to mu dam i wody, aby sam nie latał do Nilu i nie pokazywał się w wioskach. W ten sposób został rozstrzygnięty los Saby, który, wypocząwszy nieco i pożywiwszy się należycie, wychłe- ptał w mgnieniu oka miskę wody i puścił się z nowemi siłami za karawaną. W jechali teraz na wysoką płaszczyznę, na której w iatr pomarszczył piasek i z której widać było na obie strony ogrom ną przestrzeń pustyni. Niebo przybrało barwę muszli perłowej. Lekkie chmurki, zgromadzone na wschodzie, mieniły się, jak opale, poczem nagle za­ barwiły się złotem. Strzelił jeden promień, potem drugi — i słońce, jak zwykle w krajach południowych, w których niema prawie zmierzchu i świtu, nie wzeszło, ale wy- buchnęło z za obłoków, jak słup ognia, i zalało jasnem światłem widnokrąg. Poweselało niebo, poweselała zie­ — 83 - mia i niezmierne obszary piaszczyste odkryły się oczom ludzkim. — Musimy pędzić, — rzekł Idrys, bo stąd widać nas z daleka. Jakoż wypoczęte i napojone wielbłądy pędziły z szybkością gazeli. Saba pozostał za nimi, ale nie było obawy, by się zabłąkał i nie zjawił na pierwszym po­ pasie. Dromader, na którym jechał Idrys ze Stasiem, biegł tuż obok wierzchowca Nel, tak, że dzieci mogły rozmawiać swobodnie. Siedzenie, które wymościli Sudań­ czycy, okazało się wyborne i dziewczynka wyglądała w niem rzeczywiście, jak ptaszek w gniazdku. Nie mogła spaść, naw et śpiąc, i jazda męczyła ją daleko mniej, niż w nocy. Jasne światło dzienne dodało obojgu dzieciom otuchy. W serce Stasia wstąpiła nadzieja, że skoro Saba ich doścignął, to i pogoń potrafi uczynić to samo. Tą nadzieją podzielił się natychmiast z Nel, która uśmie­ chnęła się do niego po raz pierwszy od chwili po­ rwania. — A kiedy nas dogonią? — spytała po francusku, by Idrys nie mógł ich zrozumieć. — Nie wiem. Może dziś jeszcze, może jutro, może za dwa lub trzy dni. — Ale nie będziemy jechali z powrotem na wiel­ błądach? — .Nie. Dojedziemy tylko do Nilu, a Nilem do El- W asta. — To dobrze — oj, dobrze! Biedna Nel, która tak lubiła poprzednio tę jazdę, miała jej teraz widocznie dosyć. 6* — 84 — — Nilem., do El-W asta i do tatusiaI — poczęła powtarzać sennym głosem. I ponieważ na poprzednim postoju nie wyspała się należycie, więc usnęła znowu, głębokim snem, takim, jakim po wielkiem zmęczeniu śpi się nad ranem . Tym ­ czasem Beduini pędzili wielbłądy bez wytchnienia i Staś zauważył, że kierują się w głąb pustyni. Więc, chcąc zachwiać w ldrysie pewność, że zdo­ łają ujść przed pogonią, a zarazem pokazać mu, że sam liczy na nią niezawodnie, rzeki: — Odjeżdżacie od Nilu i od B.ahr-Jussef, ale nic wam to nie pomoże, bo przecie nie będą was szukali nad brzegiem, gdzie wsie leżą jedna przy drugiej, ale w głębi. A Idrys zapytał: — Skąd wiesz, że odjeżdżamy od Nilu, skoro brzegów nie możesz stąd dostrzedz? — Bo słońce, które jest po wschodniej stronie nieba, grzeje nas w plecy; to znaczy, że skręciliśmy na zachód. — Mądry z ciebie chłopiec — rzekł z uznaniem Idrys. Po chwili zaś dodał: — Ale, ani pogoń nas nie doścignie, ani ty nie uciekniesz. — Nie — odrzekł S taś — ja nie ucieknę... chyba z nią. I ukazał na śpiącą Nel. Do południa pędzili prawie bez wytchnienia, ale, gdy słońce wzbiło się wysoko na niebo i poczęło przy­ — 87 — Na to Idrys popatrzył na niego przez chwilę, jakby ze zdziwieniem i rzekł: — Zycie nasze nie jest jeszcze w twoich ręku, a ty przemawiasz już do nas, jak nasz pan... Po chwili zaś d o d a ł: — Dziwny z ciebie »uled« (chłopiec) i takiego jeszcze nie widziałem. Byłem dotychczas dobry dla was, lecz ty się miarkuj i nie groź. — Bóg każe zdradę — odpowiedział Staś. Było jednak rzeczą widoczną, że pewność, z jaką mówił chłopak, w połączeniu ze złą wróżbą pod posta­ cią węża, który zdołał umknąć, zaniepokoiła w wysokim stopniu Idrysa. Siadłszy już na wielbłąda, powtórzył kilkakrotnie: »Tak! ja byłem dla was dobry!«, jakby na wszelki wypadek chciał wrazić to Stasiowi w pamięć, a następnie zaczął przesuwać ziarnka różańca, wyro­ bione ze skorupy orzecha »dum«, i modlić się. Koło godziny drugiej po południu upał, mimo, iż pora była zimowa, uczynił się niezwykły. Na niebie nie było żadnej chmurki, ale krańce widnokręgu poszarzały. Nad karaw aną unosiło się kilka sępów, których roz­ postarte szeroko skrzydła rzucały ruchome, czarne cienie na płowe piaski. W rozpalonem powietrzu czuć było, jakby swąd. Wielbłądy, nie przestając pędzić, poczęły dziwnie chrząkać. Jeden z Beduinów zbliżył się do Idrysa: — Zanosi się na coś niedobrego — rzekł. — Co myślisz? — zapytał Sudariczyk. — Złe duchy zbudziły wiatr, śpiący na zachodzie pustyni, a ów wstał z piasków i bieży ku nam - 88 — Idrys podniósł się nieco na siodle, popatrzył w dal i odpowiedział: — Tak jest. Idzie z zachodu i południa, ale on nie bywa tak wściekły, jak khmasin *). — Trzy lata temu zasypał jednak koło Abu-Ha- med całą karawanę, a odwiał ją dopiero ze-złej zimy. U a lla ! Może mieć dosyć siły, by pozatykać nozdrza wielbłądów i wysuszyć wodę w workach. — Trzeba pędzić, by zawadził nas jednem tylko skrzydłem. — Lecimy mu w oczy i nie potrafimy go ominąć. — Im prędzej przyjdzie, tem prędzej przewieje. To rzekłszy, Idrys uderzył wielbłąda korbaczem, a za jego przykładem poszli inni. Przez jakiś czas sły­ chać było tylko tępe razy grubych batów, podobne do klaskania w dłonie, i okrzyki: »yalla!«.. Na południo­ wym zachodzie białawy przedtem widnokrąg pociemniał. Upał trw ał ciągle i słońce paliło głowy jeźdźców. Sępy wzbiły się widocznie bardzo wysoko, albowiem cienie od ich skrzydeł malały coraz bardziej, a wkońcu znikły zupełnie. Uczyniło się duszno. Arabowie krzyczeli na wielbłądy, póki nie wyschły im gardła, poczerń umilkli i nastała cisza śmiertelna, przeryw ana stękaniem zwierząt. Małe dwa liski piasko­ w e 2) o ogromnych uszach przemknęły się koło kara­ wany, uciekając w stronę przeciwną. *) Wiatr również południowo-zachodni, wiejący tylko na wiosnę. *) Zwierzątko mniejsze od naszego lisa, zwane fennek. — 89 — Ten sam Beduin, który poprzednio rozmawiał z Idrysem, ozwał się znowu, jakimś dziwnym, jakby nie swoim głosem. — To nie będzie zwykły wiatr. Ścigają nas złe czary. Wszystkiemu winien wąż... — Wiem — odpowiedział Idrys. — Patrz, powietrze drży. Tego nie bywa w zimie. Jakoż rozpalone powietrze poczęło drgać, a wsku­ tek złudzenia oczu, jeźdźcom wydało się, że drgają i piaski. Beduin zdjął z głowy przepoconą myckę i rzekł: — Serce pustyni bije trwogą. A wtem drugi Beduin, jadący na czele, jako prze­ wodnik wielbłądów, odwrócił się i jął wołać: — Idzie już! — idzie! I rzeczywiście wiatr nadchodził. W oddali poja­ wiła się jakby ciemna chmura, która uczyniła się w o- czach coraz wyższą i zbliżała się do karawany. Poru­ szyły się też naokół najbliższe fale powietrza i nagłe podmuchy poczęły skręcać piasek. Tu i ówdzie tworzyły się lejki, jakby ktoś wiercił kijem powierzchnię pustyni. Miejscami wstawały chybkie wiry, podobne do kolumie­ nek, cienkich u spodu, a rozwianych, jak pióropusze w górze. Ale wszystko to trwało przez jedno mgnienie oka. Chmura, którą pierwszy ujrzał przewodnik wiel­ błądów, nadleciała z niepojętą szybkością. W ludzi i zwie­ rzęta uderzyło, jakby skrzydło olbrzymiego ptaka. W je­ dnej chwili oczy i usta jeźdźców napełniły się kurzawą. Tum any pyłu zakryły niebo, zakryły słońce i na świecie uczynił się mrok. Ludzie poczęli tracić się z oczu, a naj­
Docsity logo


Copyright © 2024 Ladybird Srl - Via Leonardo da Vinci 16, 10126, Torino, Italy - VAT 10816460017 - All rights reserved